Tag: is_tag 1 2

Gran Turismo Mazury

W poszukiwaniu wyżyn przyjemności z jazdy udaliśmy się na niziny

Czy zastanawiało Cię kiedyś, co mają ze sobą wspólnego podróże, które wspominasz najlepiej?

Z całą pewnością były to takie, które czegoś Cię nauczyły, z których przywiozłeś coś więcej niż magnesy na lodówkę i opaleniznę. Zapewne nie byłeś w tych miejscach sam, ale z ludźmi nadającymi na tych samych falach, z którymi mogłeś dzielić się wrażeniami. Bez wątpienia nie siedziałeś w miejscu, jeździłeś szukując przygód i ciekawych miejsc. Zakładam, że codziennie delektowałeś się innymi smakami z lokalnych kuchni. W ten sposób, całkiem zgrabnie, opisałeś naszą ostatnią klubową wyprawę Gran Turismo Mazury.

Wszystko zaczyna się w Hiltonie, gdzie spotykamy się z samego rana. Przepakowanie się z pojemnej A8-ki do 911-tki to wyzwanie wymagające kompetencji iluzjonisty

Pierwsza przesiadka i ciężkie chmury nad głowami, onieśmielające przed otworzeniem dachu w Vettce. Ale Wicherek zapowiadał przejaśnienia, więc czemu nie

Szybkie tankowanie na Orlenie. 98-oktanowe paliwo z Orlenu, jak widać, dodaje nam siły orła

Pit stop w szczerym lesie na uzupełnienie płynów. Tylko skąd w takim miejscu kelnerzy i zarezerwowane miejsca parkingowe? Klub ma swoich ludzi wszędzie

Jak poznać, że opuściłeś Mazowsze i wjechałeś na Mazury? Po uśmiechu na twarzy kierowcy

„Panowie, łykamy Matrixa (…)” rozbrzmiewa w krótkofalówce zdecydowany głos Misia. Jazda z pilotem to niebywała pewność przy entuzjastycznej jeździe

Jeśli za jednostkę przyjemności z jazdy przyjmiemy liczbę zakrętów na 100 m drogi, to chyba zbliżamy się do jedności…

Zupę cebulową na białym winie i z mozarellą w tej restauracji Hołek upodobał sobie najbardziej

Raptem 200 km za nami, ale zdążyły się napracować. Metaliczne cykanie stygnących wydechów roznosi się po spokojnej tafli pobliskiego jeziora

W końcu na poligonie, który zweryfikuje nasze umiejętności w jeździe po szutrze. Pamiątkowe zdjęcie i do roboty!

Pełna gotowość do wjazdu na OS

Nad bezpieczeństwem zgromadzenia czuwa niezastąpiony Miś z wybitnie niehipsterską fryzurą

A na torze nie ma żartów, cztery koła zaciekle wgryzają się w piach w walce o przyczepność, a drzewa zyskują coraz większą siłę grawitacji…

Jest i on! Już martwiliśmy się, że nie przyjedzie i przez to niczego się od nas nie nauczy

Chiropterolodzy kręcą głowami, jak to możliwe, że nietoperze potrafią jeździć po szutrze

Staraj się kierować samą przepustnicą a mniej kierownicą – zdaje się doradzać Hołek

Zespół rajdowy Supercar Club w całej okazałości

Do hotelu zajeżdżamy już po zachodzie słońca, ale i o tej porze dnia Mikołajki z tego miejsca wyglądają pięknie

To co działo się tego wieczoru pozostanie słodką tajemnicą Uczestników

Poranny widok na kolejną atrakcję tego gran turismo. Statek imponuje rozmiarami, ale jeszcze bardziej historią

Piknikowa atmosfera na pokładzie, gdzieś w tle rozmowom wturują szanty. Przepyszny wędzony halibut i łosoś

Piękna pogoda, więc po co schodzić pod pokład. A warto!

Żeglarstwo, piękna pasja. Jednak w głębi duszy wszyscy czujemy się szczurami lądowymi. A dokładniej drogowymi

Supersamochód na wiatr nie pojedzie, przez co jest ciut bardziej nie -ekonomiczny i -ekologiczny w porównaniu do żaglowca

… co wprawiło Misia o zawrót głowy

Ale co począć, ruszamy w dalszą drogę. W niedziele drogi na Pojezierzu są relatywnie puste i jedzie się… Bardzo sprawnie

Po drodze jeszcze jedna miła niespodzianka z weselem i bezakoholowym piwem jałowcowym w roli głównej. Czy wiecie, gdzie w Polsce rozpoczęła się moda na sushi? My wiemy

Legendarna Babka Ziemniaczana z czerwonym barszczem stawia nas na nogi. Ultramaryna

GT Mazury otworzyło nam oczy, że przyjemność z jazdy jest bliżej Warszawy niż nam się wydawało. Było wspaniale!

Dzięki wszystkim obecnym i do zobaczenia następnym razem.

Kamil / Supercar Club Poland

Powrót

Gran Turismo. Stradale

Najwspanialsze auta świata w jednym miejscu i niczym przepuszczone przez pryzmat kropel deszczu w tak fantastycznej tęczy barw. Witamy na Gran Turismo Stradale

Sine chmury zasnuły niebo. Z rana przyniosły rześkie powietrze, choć także niemiłą perspektywę podróży w deszczu. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Hiltona, pierwsze kropelki obudziły automatyczne wycieraczki w Porsche i na wysokości autostrady uruchomiły lawinę deszczu. Co za kombinacja kolorów! Brakuje tylko zielonej Tesli, choć nie dla niej wyjechaliśmy dzisiaj z garażu. Głównym powodem było pięć metrów, najpiękniejszego ze współcześnie produkowanych, nadwozia, które postanowiliśmy sprawdzić daleko za Warszawą. No to w drogę.

Kolorowa śródziemnomorska kawalkada, tylko klimat bezwględnie umiarkowany

Nie lubię Porszaka w takich warunkach, zresztą co mają powiedzieć koledzy nie korzystający z handicapu czteronapędu. Nawet na płaskiej jak stół drodze dzięwięćsetjedenastka myszkuje przez trzydziestocentymetrowe walce nie radzące sobie w pełni z odprowadzaniem wody. Co za szkoda, dlaczego zawsze musi na mnie padać? Czy jak u Travisa dlatego, że zgrzeszyłem w wielku 17 lat? Zapowiada się na ulewę…

Jeśli Hołek czegoś się naprawdę boi, to 911-tki na mokrym. Why does it always rain on me?

Wtem dźwiękochłonny tunel autostrady przepełnia apokaliptyczny ryk. Nie, to raczej nie 430-tka. Dźwięk bardziej mięsisty i zajadły. Podobny do furii 430 Scuderia, ale głębszy, czuć że z większej objętości. Po chwili lewy pas należy do MC Stradale, samochodu, który nawet akustyką zdradza wyczynową proweniencje. Dokręcony do czerownego pola brzmi jak… nic co do tej pory słyszałeś na drodze publicznej. No cóż, w 911 Turbo nie zrewanżuję się równie chwalebną salwą z wydechu.

MC Stradale, choć przyzwyczajone do słońca w rodzinnych stronach, na mokrej autostradzie radzi sobie całkiem nieźle. Dźwiękiem torując sobie drogę

Opuszczając autostradę przesiadka. Wjeżdżamy na tereny, które od mechanicznego ryku naszej kawalkady chronić już będzie tylko ściana lasu. Tym razem za kierownicą Lambo, dużo bardziej opornego w prowadzeniu niż 911, ale co tu dużo mówić – zaje*iście szybkiego. Nawet po przesiadce z auta przepełnionego momentem w każdym zakresie obrotów, przeraża wolnossąca góra tej V10-tki.

Pora na Lambo. Przynajmniej przestało padać, bo trakcja Gallardo na mokrym, pomimo czteronapędu, jest bardzo 'tricky’

Chwila odpoczynku w lesie przy espresso. Choć na dobrą sprawę nie wiem po co. Przecież i tak zaraz wsiadam do Stradale.

Pobudzające espresso w środku Parku Narodowego. Zaraz Stradale!

A jednak się kręci! Nie pomyliłem się w niczym wyobrażając sobie MC Stradale jako trochę szybsze i bardziej niegrzeczne Granturismo. To ciekawe, bo nawet w najbardziej usportowionej wersji to pełnoprawny gran tourer, odgrażający się jedynie w tylnym lusterku klatką bezpieczeństwa. Owszem jest sztywniejszy, wnętrze zdominowane przez włókno węglowe również nie znalazło się tam ze względów estetycznych (pierwszy raz zobaczyłem kierownicę całą z karbonu…). Podoba mi się także to, co różni 4.7 l w Maserati od wszystkich V8 Ferrari. Przez to, że są mniej wysilone, dużo płynniej rozwijają moc i nie przymulają tak przy niższych zakresach obrotów. Pedałem gazu dawkujesz tu nie tylko moc na kołach, ale także stopień koncentracji uwagi przechodniów na Twojej osobie. Płynnie przechodzimy w ten sposób do kolejnej zalety gran tourera; wyciszenie wnętrza. W środku nie masz pojęcia, jakie spustoszenie siejesz w mijanym przez siebie ekosystemie.

Grand Tourer w najlepszym wydaniu. Podziwiam Maserati za stworzenie dzieła sztuki. Sztuki kompromisu

Zgłodniałem, to najwyższa pora na lunch. Atmosfera sielska, jak w Żelazowej Woli, brakuje tylko centralnie ustawionego Steinway’a i Scherzo Chopina. Zerkam z altany, ciekawe czy kiedykolwiek ten dziedziniec doświadczył takiego widoku. Najwspanialsze auta świata w jednym miejscu i niczym przepuszczone przez pryzmat kropel deszczu w tak fantastycznej tęczy barw. Scusa, patrząc na tak silną reprezentacje w Modeny bardziej pasuje mi tu jednak Traviata Verdiego.

Czy słyszycie muzykę?

Dania z Supercar Club Menu wspaniałe, ale nie przyjechaliśmy tu przecież dla przyjemności. Dla odmiany przez wąską bramę dworku przeciskam się Corvettą, kierując się z powrotem do Hiltona. W końcu wygoda w wydaniu totalnym. Dobrze się składa, właśnie wyszło słońce i Miś, jakby przewidując ten fakt, już wcześniej pozbawił mnie dachu nad głową. A jednak ta siedemnastka aż tak grzeszna nie była!

W tylnym lusterku archetypiczny obrazek. Granturismo pasuje tu jak żaden inny samochód na świecie

Na koniec 430, auto które znam już od każdej możliwej strony, a za każdym razem tak samo mnie zaskakuje. Czym? Dźwiękiem. Rykiem. Symfonią! Ferrari Spider to jeden z dowodów na istnienie sił wyższych w naszym świecie. Tak emocjonującej kombinacji nie mógł wymyśleć przecież człowiek.

W kościołach 430-tka Spider powinna być przechowywana w relikwiarzach

Powrót przez miasto, szkoda że już się kończy. Przejeżdżając głównymi arteriami stolicy przypominamy kroplę hydrazyny w nadtlenku wodoru. Eksplozje fleszy aparatów tylko migają w szybach, od czasu do czasu ktoś wybiegnie na środek drogi na czołówkę, dla złapania najlepszego kadru. Jakiś półinteligent w Seacie Ibizia, zostawiającej za sobą rakotwórczą chmurę, musiał wyprzedzić naszą kolumnę przeciwnym pasem, celując centralnie w nadjeżdżającego tira. Gdyby nie wyrozumiałość dużego moblika (a oni rzadko tak mają), byłby materiał do memento mori, który za każdym razem oglądam na kursie redukującym punkty karne. Na przystanku jakaś pani tak bardzo zafrapowała się dźwiękiem Stradale, że będzie musiała czekać na następny tramwaj. Wszyscy zachowują się jak dzieci.

Spektakularny powrót przez miasto i kilku motoentuzjastów na sumieniu

Zresztą tak samo jak my.

Gran Turismo Stradale uważam za zakończone, choć jak w muszli zakupionej na targu nad morzem, echo włoskiej motoryzacji zabieram ze sobą rezerwując na kilka dni 430-tkę

Powrót

Naucz się jeździć

Jazda GT to taka, której celem jest przyjemność z jazdy; na tyle szybka, aby dawać frajdę, na tyle rozsądna, aby zapewniać bezpieczeństwo

Jestem dobrym kierowcą. Mówię dobrym przez wrodzoną skromność; tak naprawdę uważam, że jestem świetny. Uważałem. Do zeszłego weekendu.

Przeglądając klubową listę propozycji spędzania czasu z autami zawsze przelatywałem nad pozycją „Trening drogowej jazdy GT”. Co miałoby mnie interesować w jeździe drogowej – jeżdżę wszak od dwudziestu lat i to zwykle ja uczę innych na trasie. Czego miałbym się uczyć – parkowania i ruszania pod górę z ręcznego… Gram w innej lidze – mam za sobą mnóstwo track-day-ów, starty w KJS-ach, jazdy po zamarzniętych jeziorach; no generalnie jestem wyjadaczem. Na moim poziomie interesuje mnie obcinanie czasów na torze i nauka w warunkach bojowych od najlepszych – być może Hołek jest w stanie coś mi pokazać.

Któregoś poniedziałkowego ranka, zwracając Ferrari w Hiltonie, zauważyłem dwa klubowe auta czekające na mycie. Ktoś miał mnóstwo frajdy przez weekend – przody oblepione tysiącem rozmazanych insektów, boki z pióropuszami rozbryzgów spod kół, szyby przezroczyste tylko w zasięgu pracy wycieraczek, felgi zasypane czernią klockowego pyłu. Patrząc na błyszczące Ferrari, którym pokręciłem się po mieście, miałem poczucie zmarnowanego weekendu. Niezawodny jak zwykle Miś wyjaśnił, że ta dwójka w środku nocy wróciła z treningu GT. Hmmm…

Nie mając żadnych ciekawych planów na kolejny weekend i generalne zaufanie do tego, co proponuje Klub, poprosiłem o rezerwację.

W piątek późnym wieczorem spotykamy się z Kamilem w garażu Hiltona.

Mniej więcej 200 km na południe od Warszawy drogi zaczynają zachęcać do jazdy

Gotowe do drogi czekają Vettka i GTR. Omawiamy zasady, trasę, testujemy łączność radiową i ruszamy. Przed nami 450 km. Późna pora sprawia, że wyjazd z Warszawy jest sprawny. Od rogatek zaczyna się przyjemna jazda szybką, ale nie nudną drogą. Ruch jest już przerzedzony, ale wciąż droga nie jest pusta. Kamil prowadzi i pokazuje, jak jechać w duecie – sygnalizować, czy jest miejsce do wyprzedzania, ostrzegać o zagrożeniach, pomagać sobie włączać się do ruchu i przeskakiwać kolejne odcinki, korzystając z możliwości mocnych aut. Jedziemy bardzo sprawnie, jak to określa Kamil – asertywnie – ani przez moment nie można stracić koncentracji, mimo że nie rozwijamy szczególnych prędkości. Sam jechałbym miejscami znacznie szybciej, ale trasę pokonywałbym wolniej, tracąc na niepewnościach, zawahaniach i szybciej się męcząc sinusoidą tempa. Pierwsza lekcja daje do myślenia – jechać równo i zdecydowanie, nigdy nie agresywnie czy ryzykancko.

Cały czas rozmawiamy z sobą przez radia, wymieniamy się uwagami, dzięki temu Kamil zwraca mi uwagę na niuanse. Jak czytać drogę, intencję innych kierowców a swoim zachowaniem jednoznacznie komunikować własne zamiary.

Trasa upływa nam na nauce czytania drogi i intencji innych kierowców

Niesamowite, ale „język ciała” działa też w przypadku aut.

Wjeżdżamy dwupasmówką do miejscowości, zbliżamy się dość szybko do auta jadącego prawym pasem – Kamil mówi: „Nie wyprzedzamy, bo on zaraz zjedzie na lewy”. Nie skumałem, ale faktycznie za moment lokales bez migacza pakuje się na lewy. Zostając na prawym płynnie wyprzedzamy go swoim pasem. „Skąd wiedziałeś?” – pytam. „Po dryfie. Kierowca, który zamierza zmienić kierunek a myśli o czymś innym, instynktownie zbacza w stronę, w którą chce skręcić; wygląda to jakby auto ściągało jadąc na wprost. W 9 przypadkach na 10 znaczy to, że za chwile skręci bez migacza, nie patrząc w lusterka”. I faktycznie – takich dryfujących aut spotykamy przez następne dwa dni jeszcze kilka. Teraz sam już potrafię to czytać.

Trzeci wymiar pojawia się tuż za Sandomierzem

„Zawsze zakładaj, że inni na drodze chcą Cię zabić. Nie tylko niektórzy, ale każdy, wszyscy. Nie tylko kierowcy, ale też drogowcy, piesi, rolnicy, policjanci. Jedź z nastawieniem, że każdy z nich zrobi coś, aby Cię załatwić i zrobi to najbardziej perfidnie, jak się da – tuż przed Tobą, znienacka, po zmyłce. Jedź jakbyś grał w grę, w której z ciężarówki przed Tobą zaczną spadać drewniane bale, z boku wyjeżdżać Ci pod koła traktory a auta z przeciwka celować prosto w Ciebie. Ty masz się nie dać, trzymać do każdego taki dystans, żeby nie dał rady Cię dosięgnąć, być szybszym, robić uniki” – Kamil wykłada mi swą filozofię jazdy drogowej przy parującej kawie przed stacją. Stoimy oparci o pracujące auta, przed nami jeszcze długa droga w czarną już noc, rozmawiamy wyłącznie o autach, jeździe, technice. Prawdziwie męski wyjazd.

Drogi stają się coraz bardziej górskie a jazda absolutnie absorbująca

Za Stalową Wolą robi się pusto i coraz bardziej kręto. Zaczynamy wstęp do jazdy GT – kluczową rolę zaczyna grać kinetyka. Odpowiednie momenty hamowań, balans środkiem ciężkości, dociążenia zgrane ze skrętami. Niby znam to wszystko ze sportu, ale na drodze nigdy nie miałem dostatecznie dużo zajawki by stosować. Poza tym z każdym kolejnym kilometrem przekonuje się, że droga to nie tor i nie można żywcem przenosić tych samych technik.

Po przyjeździe nawijamy pierwsze kilometry, wykrzewiając zgnuśniałe przyzwyczajenia z jazdy po mieście

Drogi stają się coraz bardziej górskie a jazda absolutnie absorbująca i przyjemna w stopniu, jakiego nie zaznawałem dotąd poza sportem. Jedziemy pewnie, dynamicznie i choć w teorii wydaje się to niemożliwe, wykorzystujemy potencjał ponad 400-konnych aut mimo że prędkości są cały czas rozsądne. Ba, często gęsto trudno wykorzystać limity ograniczeń.

Ani przez moment nie czuję, byśmy ryzykowali.

Jeszcze przed spaniem ćwiczymy koncentrację podczas jazdy i korzystamy z tego, że o zmroku ślepe zakręty stają się transparentne dla kierowcy

Nocleg w kompletnej ciszy, w pensjonaciku pod rozgwieżdżonym niebem, przynosi odpoczynek po 5 godzinach nocnej jazdy. Zasypiając przed oczami wije mi się niekończąca się droga. A jeszcze nawet nie rozpoczęliśmy.

Pobudka o piątej nad ranem, zamin zacznie się ruch kościelny. Samochody rozgrzeją się na wolnych obrotach, my potrzebujemy kawy

Przy sobotnim śniadaniu (prawdziwe wiejskie jedzenie, nie żadne eko-marketingowe-ściemy z delikatesów!) rozmawiamy o istocie jazdy GT.

Pora na przystanek i parujacego łemkowskiego placka. Samochody też zasłużyły na chwilę wytchnienia

Kamil jak zwykle ma prostą definicję – jazda GT to taka, której celem jest przyjemność z jazdy; na tyle szybka, aby dawać frajdę, na tyle rozsądna, aby zapewniać bezpieczeństwo.

Całą sobotę i niedzielę poświęcamy na wcielanie w życie tej teorii.

Gdy na dojściu jestem po zewnętrznej, w każdej chwili mogę łatwo uciec do wewnątrz

Zaczynamy od podstaw i tego, że właściwy tor jazdy po drodze jest zupełnie inny niż torowy. Nie można jechać od krawędzi do krawędzi, ryzykować wypuszczania na wyjściu z zakrętu, gdzie coś może jechać z przeciwka. Ćwiczyliśmy więc tor z „zaglądaniem w zakręt”, czyli bardzo opóźnione wejście po długim dojściu po zewnętrznej, tak aby kinetyka na wyjściu wpychała na wewnętrzną, czyli swój, prawy pas. Genialne, jak to działa i jak zmienia percepcję jazdy! Koniec ze stresem, że nie wiem, co za zakrętem, bo po pierwsze widzę znacznie więcej, po drugie ani przez moment nie ryzykuje wypadnięcia na nie swój pas a po trzecie i najlepsze – zawsze kinetyka pozwala mi zrobić korektę we właściwym kierunku.

Upływają kolejne kilometry. Optymalny tor jazdy wchodzi mi w krew i dostrzegam nowy wymiar przyjemności z jazdy

Gdy na dojściu jestem po zewnętrznej, w każdej chwili mogę łatwo uciec do wewnątrz i nie mieć żadnych problemów z zakrętem. Od momentu skrętu tor już się tylko zacieśnia, więc zawsze mogę go dokręcić. A na wyjściu wypadkowa sił i tak niesie mnie do środka. Rewelacja. Jeżdżąc tyle lat nigdy na to nie wpadłem. Kamil ma nieprawdopodobną praktykę w jeździe i to czuć na każdym kilometrze. Jeszcze nigdy nie miałem tyle frajdy z nauki.

Tak się łączy przyjemne z pożytecznym – pocztówkowe krajobrazy i ambitne drogi

W dwie doby zrobiliśmy prawie 1.500 kilometrów, w zasadzie niemal każdy z nich był przyjemny i rozwojowy. Jeździliśmy w różnych konfiguracjach – głównie pierwszym autem jechał Kamil, ja naśladowałem jego tor, ale też zmienialiśmy się kolejnością, aby Kamil mógł poprawiać moje błędy.

Jeździliśmy też wspólnie jednym autem, aby obserwować pracę rąk na kierownicy, nóg na pedałach i jeszcze lepiej podpatrywać niuanse.

Mieliśmy też nocny „co-drive” na jednej z przełęczy – re-we-la-cja!

Byłem zmordowany, ale wyjeżdżony z satysfakcją, która pojawia się po dobrej robocie

Wróciliśmy w niedzielę późną nocą. Byłem zmordowany, ale wyjeżdżony na maksa. I to wyjeżdżony z satysfakcją, która pojawia się po dobrej robocie – niemal jak u Kotarbińskiego… W każdym bądź razie sport nie daje mi takiego poczucia – z toru zwykle wracam zirytowany, bo jakieś cholerne niuanse zawsze nie grają, zawsze mogłoby być o ileś dziesiątych szybciej. Tym razem wszystko grało perfekcyjnie. I uświadomiło mi, jak wiele jeszcze mogę się nauczyć. Nawet w tak wydawałoby się banalnej jeździe drogowej.

Odstawiając niemiłosiernie umorusanego GT-Ra i Vettke do mycia, zastanawiałem się kogo tym razem zachęcą do treningu.

Bartek / Supercar Club Poland

Powrót

Bezczelny typ

Rynek w Paczkowie czaruje kolorowymi elewacjami domów. Ale ja nie o tym. W końcu nie przyjechałem tu dla przyjemności…

Mała kawiarenka nad jeziorem Otmuchowskim, pocztówkowy krajobraz karłowatych domków podobnych do tych z austryjackiej wsi podalpejskiej. Brakuje tylko łąk ściętych jak od linijki i krów brzęczących wesołymi dzwonkami. Uwielbiam te strony i wracam tu regularnie nie tylko ze względu na widoki. W Paczkowie geriatryczna 46-tka, przepełniona pełnoletnimi Mercedesami sanatoryjnych kuracjuszy, rozwidla się na mało uczęszczaną drogę 382 i po kilku kilometrach przekracza granicę polsko-czeską. Tam w obęciach gór Złotych i Hrubego Jesenika pasjonat jazdy nabiera drugi oddech i wkracza na drogi równie piękne i kręte, co mało uczęszczane. Czego można więcej chcieć?

Zlate Hory, w XXI w. zastanie Cię tu gorączka, ale co najwyżej jazdy

Samochodu! W przeciwieństwie do zeszłego roku, z biegówkami na dachu i pięcioma pasażerami na pokładzie, tym razem zabrałem urządzenie rozdziewiczające każdego kierowcę, który uważa, że za kierownicą doznał już wszystkiego. Ekstremum klubowej krzywej gran turismo, najbardziej kompetentny z wyzywających samochodów, krańcowy kompromis wyczynu i drogowej użyteczności – Mitsubishi Lancer Evo. Ciagle syty wrażeniami z rajdówki na bieszczadzkiej pętli zdecydowałem nie zmieniać surowości doznań za kierownicą, a jedynie przenieść się z wąskich i zaskakujących dróg karpackich na szersze i szybsze trasy wschodnich Sudetów. Czy i tu sprawdzi się koncepcja doładowanego sedana?

W Lancerach Evo więcej chłopców stało się mężczyznami niż na tylnym siedzeniu aut rodziców

Zlate Hory, początek i koniec mojej wyprawy. W tym miejscu w XIII w. rozgorzała i wygasła nadzieja na europejski Klondike – zresztą po dzis dzień odbywają sie tu zawody płukania złota. Są stąd trzy drogi do wyboru, pierwsza – szybsza – prowadząca przez Vrbno i nastepnie zamykająca od wschodu Jeseniki aż do Rymarova. Druga, bardziej techniczna i atrakcyjna krajobrazowo, przecinająca Jesenik i Bele pod Pradedem, z proszącym-się-o-Ferrari odcinkiem do Loucna nad Desnou, aż do Sumperka. Trzecia trasa ociera się o masyw polsko-czeskiego Śnieżnika, znana z licznych mijanych po drodze kurortów uzdrowiskowych, docierająca do Sumperka fenomenalną 446 lub kontynuowana główną 369 przez Olsany i Busin dołącza do 11 i w Cervena Voda skręca na przefenomenalny odcinek do Zamberka. Wybór padł na opcję drugą, głównie ze względu na rekomendowane w scenariuszu klubowym Cervenohorskie Sedlo, czyli piękną przełęcz drogową sięgającą 1100 m npm.

Czerwona trasa, przecinająca Cervenohorskie Sedlo, to pozycja obowiązkowa dla pasjonaty ambitnej jazdy

W przeciwieństwie do sąsiadujacej po zachodniej stronie Śnieznika Kotliny Kłodzkiej, rejon ten obfituje w cudownie puste i równe drogi, świetnie sprawdzające się pod kołami supersamochodów. Czy Lancera także? No właśnie nie. A przynajmniej nie do końca. Czasem odczuwam coś takiego, jak symbioza samochodu z drogą. Kiedy prowadzenie staje się intuicyjne jak chodzenie, a kierowca nie walczy z samochodem i samochód nie męczy się na drodze. Ot Impreza STi w Bieszczadach czy Gallardo na Grossglocknerze. Choć trudno zarzucić dziesiątce cokolwiek w kategoriach sportowych kompetencji, traci się tutaj przez swoją uniwersalność i asfaltowo-szutrowo-śnieżny kompromis konstrukcyjny. Po pierwsze środek ciężkości, zbyt wysoki jak na Cervenohorskie patelnie i w konsekwencji ciut-za-długa bezwładność odbicia zawieszenia na wyjściu. Brakuje mu w tym konkretnym środowisku płaszczkowatości Ferrari czy wyczuwalności drogi charakterystycznej dla R8. Po drugie silnik, pracujący zbyt ciężko dla uzyskania tego samego efektu, jaki osiągają bez spinki jego więksi pojemnościowo bracia. Po trzecie wrażenie ciągłej walki na drodze, które towarzyszy kierowcy prowadzącemu Evo.

Podziwiam supersamochody za to, że aby jechać szybko, nie muszą się starać. Swoboda z jaką przychodzi im skręcanie i ucieczka z zakrętu. W Evo zawsze jesteś zaangażowany w jazdę, każdy odcinek daje Ci poczucie, że właśnie stałeś się bohaterem, ale też nie możesz odseparować się od drogi, pozwolić na chwilę słabości. Cały czas czujesz, jak pracują wnętrzności samochodu i w jaki sposób akcja rąk na kierownicy i stopy na pedale gazu zamienia się w reakcję na kołach. Dla kontrastu Lambo ofiarowuje Ci tylko efekt finalny tych starań, nie wdając się w szczegóły pośredniczące. Jest przy tym na równi, a w konkretnych środowiskach, jeszcze bardziej skuteczne. Ech, szkoda że nie wziąłem tutaj Gallardo…

Wtem w bocznym lusterku pojawia się gość, zbyt szybko powiększający się aby sugerować, że kierowca przemieszcza się w tempie rekreacyjnym. Świetnie, to miejscowa 911-tka, idealny pretekst do sprawdzenia faktycznych możliwości Evo. Kilka kilometrów dalej wszelkie wątpliwości rozwiały się. Niedojrzały drogowy zawadiaka z Japonii zanihilował drogowego profesora wesoło zionąc ogniem z rur wydechowych na wyjściach z zakrętów. W trybie pełnej koncentracji staje się tak bezwzględnie szybki i nieosiągalny dla aut trasowych, że w głowie kierowcy mogą pojawić się wyrzuty sumienia z kopania leżącego. Chwilę później, kiedy odpuszczasz i przechodzisz w tryb crusingu, znowu zaczyna Cię denerwować, a to zbyt czułym układem kierowniczym, wiercącym w głowie buczeniem tłumików czy wiecznie wyczuwalną pracą przeniesienia napędu.

Jezioro Otmuchowskie przed zachodem Słońca

Nastaje wieczór, czas uciekać do domu. Za każdym razem coraz ciężej rozstaję się z Jesenikami. Tym razem bogatszy o kolejne doświadczenie. Świat supersamochodów jest niezwykle różnorodny i nigdy nie przestaje Cię zaskakiwać. Jedyne co potrzebujesz, to właściwa droga. Tam pojawia się prawdziwa radość z jazdy i zrozumienie specyfiki samochodu. A Evo to naprawdę bezczelny typ.

Tomek / Supercar Club Poland

Powrót

Gran Turismo

Akronim GT jest chyba najczęściej występującym skrótem w motoryzacji.
Znaleźć go można na tak skrajnie różnych autach jak Punto GT (kto jeszcze pamięta szalonego doładowanego Fiata?), napęczniałej serii 5 BMW czy majestatycznym supersamochodzie Forda. Dochodzą do tego niezliczone rozwinięcia – GTI, GTO, GTA, GTB, GTX, HGT i tak bez końca.

Czym jest Gran Turismo, z którym każdy chce się kojarzyć?

Zew drogi

Dla nas w Supercar Clubie Gran Turismo jest podróżą, w której trasa jest co najmniej tak samo ważna jak cel.

A raczej ważniejsza, bo jeśli cel nam umknie a trasa będzie udana, to wrócimy zadowoleni; odwrotnie już nie.

Gran Turismo to radość z pokonywania przestrzeni, swobody, bycia co chwila w innych miejscach. Podróż z klasą i stylem, przy czym bardziej chodzi o jakość prowadzenia samochodu niż ubrania. Gran Turismo to przygody czekające za zakrętami, to wyzwania dla kierowców. W końcu Gran Turismo to także trudna sztuka planowania podróży i doboru dróg.

Najlepiej rozumiem Gran Turismo, gdy co jakiś czas odzywa się we mnie zew trasy. Nie mogę usiedzieć na miejscu, czuję wszechogarniającą potrzebę przygotowania auta i ruszenia w długą trasę; wyłącznie po to, by nawijać kilometry. Nie ważne, dokąd dojadę, ważne, abym się wyjeździł. Wówczas Gran Turismo staje się dla mnie przez pewien czas sensem życia.

Trudny kompromis GT

Wybierając samochód do Gran Turismo zawsze mam ten sam dylemat. Jeśli wezmę zbyt wygodny, po dotarciu w rejony o ambitnych drogach będę się frustrował, że zamiast sportową, zwrotną maszyną poruszam się opasłym limo jak słoń w składzie porcelany. Z kolei jeśli pojadę zbyt sportowym, długie odcinki dojazdowe staną się męczące i wyprawa zmieni się w walkę z kilometrami.

Jakkolwiek nie lubię tego pojęcia, konieczny jest tu kompromis. Auto do Gran Turismo musi łączyć trasowość ze sportowością. Musi nie męcząc siebie ani kierowcy połykać tysiące kilometrów, a po wjeździe na kręte odcinki dawać przyjemność z szybkiej, technicznej jazdy.

Pogodzenie tych dwóch cech jest trudne. Auta trasowe muszą być duże, wygodne, „wyluzowane” – nie mogą przesadnie zasypywać kierowcy informacjami o tym, jak i po czym jadą, bo na długiej trasie właśnie to męczy. Z kolei w jeździe technicznej muszą zachowywać się dokładnie odwrotnie – kurczyć się wokół kierowcy, stawać się ostre w reakcjach i bardzo komunikatywne.

Skrajny przykład auta trasowego – Mercedes klasy S. Skrajny przykład auta sportowego – Mitsubishi Lancer Evo. Dość ciężko wyobrazić sobie ich krzyżówkę…

Są jednak auta, które potrafią łączyć te sprzeczne charaktery. Prawdziwe Gran Turismo to zazwyczaj spore coupe z mocnym silnikiem. Dobrymi przykładami tego gatunku są Audi R8, Chevrolet Corvette czy BMW M6 – połkną bez wysiłku całą Europę a na górskich hiszpańskich drogach staną się ostrymi, precyzyjnymi narzędziami do dynamicznej jazdy. Samochody GT mogą skręcać w stronę komfortu – ot, np. Bentley – bądź w stronę sportu – np. Porsche 911.

Jest pewien samochód idealny do Gran Turismo, łączący bezszwowo oba światy, którego celowo nie wymieniam. Zgadnijcie jaki. Podpowiedź tkwi w nim samym.

Jeśli skrzyżować oś sportowości z osią trasowości, otrzymamy mapę GT; im bardziej w prawo i w górę, tym dane auto jest lepszym GT.

Kamil / Supercar Club Poland

Powrót

Gran Tunissmo

Barokowy zamek w Reszlu to jeden z najcenniejszych zabytków fortyfikacyjnych w Polsce

Pierwsze doniesienia o aktywności fortyfikacyjnej w tym miejscu sięgają aż pierwszej połowy XIII w., długo przed nastaniem czasów krzyżackich na ziemiach warmińskich. Sto lat później, już jako zamek, przechodził wymiennie z rąk biskupich pod władanie Zakonu. Zrządzeniem losu nigdy nie trafił na wytrwałych obrońców, dlatego mury zamku w Reszlu prezentują się do dzisiaj w niezmienionym stanie, będąc zarazem jednym z najcenniejszych i najpiękniejszych zabytków w Polsce. Na żywo robi ogromne wrażenie, pozwala przenieść się w tamte czasy i zrozumieć ówczesnych ludzi, dzięki wykradzeniu skrawka ich rzeczywistości do dzisiejszych czasów. Jeśli nie miałeś/-aś jeszcze okazji zobaczyć – gorąco polecam.

Droga z Mrągowa do Reszla zachwyca walorami krajobrazowymi i łatwością szybkiego gran turismo

Z Mrągowa do Reszla wiedzie ciekawa droga, odchodząca od krajowej 591 na Kętrzyn przed Szestnem, znana tylko miejscowym. Oplata od strony zachodniej Jeziora Juno, Kiersztanowskie i Dejnowo, dochodząc do głównej 594 na wysokości Świętej Lipki (znanej ze zjawiskowego barokowego Sanktuarium Maryjnego). Na tym odcinku stanowi, moim zdaniem, jedną z najlepszych dróg w tym regionie. Nie tylko ze względu na walory samego asfaltu, ale przede wszystkim obrazkowości okolic, widoczności zakrętów, komforcie kontrolowania sytuacji na drodze na dystansie najbliższych 500 metrów. Pod tym względem przypomina mi drogę z Cisnej do Dukli, tylko bez przewyższeń i majestatycznych gór. Obie zarekomendowane mi przez Klub, za co w tym miejscu chylę czoła.

Nissan GT-R jest jak Bruce Lee, nosi kostium wojownika nie na potrzeby planu zdjęciowego, ale dlatego, że w głębi duszy jest prawdziwym wojownikiem

Dobry samochód gran turismo i droga zawsze stanowią jedno, kierowca – jak widz w kinie – jest tak zaangażowany w ciekawy film, że aż traci rachubę rzeczywistości. Dobry samochód gran turismo to ten, który prowadzi Cię przez każdy wątek podróży ze stałym napięciem, nawet na chwile nie wdając się trywialność, uproszczenia czy nudę. Jest jak ten film, który nawet po zakończeniu zostawia Ci w głowie coś wartościowego, jakąś scenę, błyskotliwe zakończenie, piękną scenografię, nieprzeciętną grę aktora. Dla mnie fabuła rozegrała się na planie budzącej się do życia mazurskiej przyrody, podczas weekendowej przejażdżki do Mrągowa, zainspirowanej klubowym scenariuszem. W roli głównej wystąpił aktor dramatyczny, noszący co prawda maskę umięśnionego mordercy, ale w głębi duszy jednoczący się z lirycznym krajobrazem tych okolic i moimi oczekiwaniami – widza spragnionego szybkich, ale subtelnych zwrotów akcji, chcącego poczuć się jak bohater, przez chwilę być władcą otaczającej rzeczywistości.

Nawiązując do filmowego porównania Nissan GT-R jest jak Bruce Lee, nosi kostium wojownika nie na potrzeby planu zdjęciowego, ale dlatego, że w rzeczywistości i głębi duszy jest prawdziwym wojownikiem. Nie sprzedaje wyglądem i marketingowymi sloganami żadnej wyreżyserowanej sztuczności, robi to, do czego został stworzony i co manifestuje sobą na co dzień. Świat pasjonatów motoryzacji powinien być wdzięczny tym, którzy postanowili choć trochę złagodzić jego zawodowy charakter i przenieść go na scenę dróg publicznych tak łatwo przyswajalnego, choć w najmniejszym stopniu nie tracącego prawdziwej tożsamości.

Podczas tych krótkich i niebywale szybkich dwóch dni na Mazurach dopadło mnie takie przemyślenie, które skłoniło do napisania na bloga. A co, jeśli wkroczyliśmy w szczytową fazę rozwoju supermotoryzacji? GT-R jest przykładem supersamochodu totalnego w każdym aspekcie przyjemności z jazdy, wręcz irracjonalnie łączy przeciwstawne żywioły wyczynowości i turystyki samochodowej. A co, jeśli po tej amplitudzie inżynieryjnej perfekcji czeka nas już hybrydowa rzeczywistość, wyprana z emocji i monotonna cyfrowością (nawet GT-R wieszczy już tą przyszłość)? Współczesna cywilizacja nie znosi technologicznego dryfu, nie zaspakaja się żadnym stanem obecnym, podlega dyktatowi efektywności mierzonej rachunkiem ekonomicznym. Być może jeszcze za naszego życia odejdą najwspanialsi aktorzy. Wnioski nasuwają się same.

PS. Korzystając z okazji składam wszystkim drogim Czytelnikom klubowego bloga najwspanialszych chwil w tym okresie Wielkanocnym!

Adam / Supercar Club Poland

Powrót

Lista postów