Zbliżając się do czterdziestki dokonałem odkrycia, które zmieniło mnie jako człowieka – życie jest zastraszająco krótkie i trzeba wyciskać z niego każdą chwilę. Zwłaszcza póki jest się zdolnym o własnych siłach wejść po schodach. Niestety, do tego czasu marnowałem je. Zwłaszcza przez ostatni rok, kiedy to popełniłem największe głupstwo w moim życiu. Większe niż przejechanie po pijanemu 80 km z sześcioma kumplami w Polonezie. Boleśniejsze niż wejście latem 2007 r. całymi oszczędnościami w fundusze akcyjne. Gorsze nawet niż wyjazd na wakacje do Egiptu.
Kupiłem Diesla.
Nie byle jakiego. 535D. Dwie turbiny o zmiennej geometrii i większy moment niż w M5. Robię ok. 100 tys. km rocznie i naczytałem się magazynów motoryzacyjnych z tymi ich wszystkimi „realnymi osiągami”, „swobodą wyprzedzania” i „elastycznością na niskich obrotach”. Do tego stopnia, że uległem tej propagandzie momentu. O rany…
Za każdym razem, gdy nim jechałem, uchodziło ze mnie życie. Czemu te obroty kończą się akurat wtedy, gdy ich potrzebuje? Znowu padł wtryskiwacz… O, błąd przepływomierza. Czas zregenerować turbo. Moje ulubione rondko jest mokre – no to but w podłogę, ale dlaczego silnik reaguje, gdy jestem już pod domem. Czemu każdy slajd kończy się odcięciem obrotów. I te emeryckie gadki z kolesiami na stacjach, jak to zrobili tysiąc (słownie: jeden tysiąc) kilometrów na baku. I jak nie dali się wyprzedzić Porsche (akurat…). Co się ze mną dzieje?!!
Zanim kupiłem ropniaka, byłem jak Luke Skywalker – pełen energii, pewny siebie, zawadiacki, spontaniczny, szukający wyzwań i przygód; laski leciały na mnie jak pszczoły do miodu. Po roku przypominałem zasuszonego mistrza Yodę, z którego uszło już życie fizyczne a zostało wyłącznie umysłowe. Nie wyrwałbym nawet zdesperowanej trzydziestopięcioletniej panny. Zrozumiałem, że muszę natychmiast pozbyć się tego wampira energetycznego i oczyścić się z ropnej skorupy, która pokryła moje ciało i zablokowała zmysły. Nie patrząc na cenę sprzedałem gruźlika pierwszemu, który pojawił się z pieniędzmi i kupiłem M5, czując od pierwszego kilometra, jak ponownie budzi się we mnie życie. Odzyskiwałem je błyskawicznie robiąc głupie przegazówki na światłach, uślizgując precyzyjnie dupkę na każdym wyjściu z zakrętu, czerpiąc radość z natychmiastowej odpowiedzi silnika na drgnięcie mojej prawej stopy. Jaką radością napełniało mnie każde tankowanie 70 litrów Pb98 co 300 km. Każde rondo na powrót stawało się polem fascynującej gry w obroty vs kąt znosu a pasażerowie prosili, abyśmy opuszczali szyby w tunelu.
Znów byłem sobą, ale odmienionym, wiedzącym już doskonale, że życie jest za krótkie, aby jeździć nudnymi autami. Młode laseczki znów zaczęły kręcić przede mną pupami a gorące mamuśki rzucać tęskne spojrzenia, wysiadając z klekoczących kombików swoich mężów – wiedziały, że reprezentuje wolność. Wolność od zamuły i wypranej z emocji egzystencji, której sensem jest zejście poniżej 6 litrów na sto kilometrów.
Gdy ktoś mnie pyta, czy lepszy jest Diesel czy beznzyna, wiem, że nie mamy o czym rozmawiać. Takiego pytania nie zada nikt, kto kocha samochody lub samego siebie. Jeśli Twoje życie straciło sens i nie wiesz, co jest tego powodem, wsiądź do auta z dobrym dużym benzynowym motorem, rozgrzej go i zakręć ponad 6 tysięcy. I znowu. I znowu. I znowu.
Ciekawe, czemu Ring Taxi nie sa 535D? Przecież mają więcej momentu niż M5…
Paweł / Klubowicz Supercar Club Poland