Rywalizacja Ferrari z Maserati przybierała różne formy. Dziś, gdy w stu procentach należy do przeszłości, wspomnijmy, czym niegdyś żyła podzielona pomiędzy te marki Modena.
Kiedyś, raz jeden, zdarzyło się, że Enzo Ferrari jadł i pił na uroczystej kolacji wydanej w Bolonii przez braci Maserati. Okazją było ustanowienie, ze średnią 246 km/h, rekordu świata w jeździe na 10 km. Dokonał tego ich zdumiewający bolid V4 z 16-cyl. silnikiem o poj. 4 litrów, złożonym z dwóch rzędowych ósemek ze wspólnym wałem korbowym. Miało to miejsce w roku 1929, jeszcze przed założeniem Scuderii Ferrari i na niemal dwie dekady przed powstaniem firmy Ferrari jako producenta samochodów. Zatem Ferrari „palił, ale nie zaciągał się”: po pierwsze rywalizacja obu marek jeszcze nie zaistniała, po drugie Maserati działali wtedy w Bolonii, a nie Modenie, a po trzecie, rekord ustanowił Baconin Borzacchini, serdeczny przyjaciel Enza.
Tamci…
W późniejszych latach Ferrari właściwie w ogóle nie wymawiał słowa Maserati. W latach 50., dobie najostrzejszej rywalizacji, pytał czasami o przygotowania przed wyścigiem: „A tamci co szykują?” Z lekkim skinieniem głowy na północ, ku konkurencyjnej fabryce, odległej o kilometr od jego biura. Była to kwestia dumy. W żadnym razie nie lekceważenia, żywił bowiem głęboki szacunek dla talentu i kompetencji inżynierów pracujących u Maserati. Nie raz obawiał się o wynik konfrontacji, czy to w Formule 1, czy w Mistrzostwach Świata Producentów samochodów sportowych. I rzeczywiście, bywało, że w starciach tych przegrywał, chociaż w łącznym bilansie Ferrari zwyciężały z Maserati znacznie częściej niż na odwrót.
Poza Enza była kwestią mentalności. Maserati i Ferrari to niegdyś dwie kompletnie różne kultury motoryzacyjne, światy nie do pogodzenia. Z jednej strony kult doskonałości, niemalże abstrakcyjnej inżynierii, z drugiej żelazna determinacja, nacisk na skuteczność i wynik. Tu podejście szlachetne i nieco staroświeckie, artyzm świata maszynowego, pasja i puryzm techniki, tam chłodna kalkulacja: rację ma ten i to, co wygrywa wyścigi. „Popełniasz błąd” – słyszał u Maserati kierowca Formuły 1 przechodzący do Scuderii Ferrari – „U nas wszyscy jesteśmy rodziną. U nich nikt nikomu nie patrzy w oczy.”
Zerwana etykieta
Z pewnością nie był tego świadomy dziennikarz motoryzacyjny renomowanego amerykańskiego czasopisma Road and Track, który chciał za jednym zamachem zrobić materiały na temat producentów z Emilii-Romanii. W Modenie otrzymał do testu Maserati Mistral – piękne coupé gran turismo – i pojechał nim do Maranello. Specyfikę miejscowych stosunków poznał w chwili, gdy nie wpuszczono go nawet przez bramę wjazdową do fabryki Ferrari.
Trudno ocenić, na ile w sytuacji tej orientował się Sandro Pertini, Prezydent Republiki Włoskiej w latach 1978-85. Kiedy przyjechał on z oficjalną wizytą do Ferrari, etykieta ceremonii przewidywała, że gospodarz, w tym wypadku Enzo Ferrari, podejdzie do samochodu i otworzy drzwi, by jako pierwszy powitać dostojnego gościa. Ktoś jednak widocznie zapomniał uprzedzić Starego, że prezydencką limuzyną jest Maserati Quattroporte III generacji. Gdy ogromne kanciaste auto o niemal krążownikowym majestacie zatrzymało się na dziedzińcu, Ferrari stał jak wmurowany. Żadna siła nie wyrwałaby go z szeregu czekających. Mijały sekundy niezręcznego impasu; nikt nie wiedział, jak się zachować. Zanim do drzwi auta podbiegł marszałek Funetta, Pertini zdążył już otworzyć je samodzielnie i – etykietalna zgroza! – wysiąść bez asysty. Nie był to oczywiście afront Ferrariego wobec głowy państwa, lecz kolejna rozgrywka w derby Modeny. W kilka dekad od sportowej batalii obydwu marek dawny nieustępliwy upór trwał w najlepsze. Ferrari po prostu nie dopuszczał, że mógłby pochylić się usłużnie do klamki samochodu oznaczonego trójzębem Neptuna.