Tag: is_tag 1 7 8

Naczelny

911 to Naczelne w świecie supersamochodów

Będę szczery – uwielbiam 911 Turbo. Nie dlatego, że jest najlepszym samochodem na świecie, ale właśnie za to, że nie stara się nim być.

Z Porsche jest jak z U2 – obojętnie co wypuszczą i tak ci się spodoba. Jeśli – podobnie jak Clarkson – uważasz, że to tylko podrasowane Volkswageny, popatrz na niezmienny kształt nadwozia 911, przeczytaj instrukcję obsługi, pooglądaj filmy promocyjne a na koniec przejedź się do muzeum w Stuttgarcie. Zrozumiesz wtedy, dlaczego brak tu rewolucji i dokąd prowadzi konsekwentna ewolucja oparta na technice. 911 to Naczelne w świecie supersamochodów, są najwyższą formą w piramidzie gatunków – osiągnęły poziom rozwoju, którego udoskonalanie jest już tylko frajdą dla inżynierów: ulepszyć najlepsze. Konstruowane według pozytywistycznego wzorca piękna płynącego z użyteczności nie mają w sobie tego dramatyzmu gatunków włoskich i egzaltacji brytyjskich. Ale na koniec i tak inne auta są „równie dobre” co 911; nigdy na odwrót.

Nowe 911 Turbo to naczelny wśród naczelnych. Stały napęd na wszystkie koła z systemem PTV zacieśniającym promień skrętu i zmniejszającym dziewięćsetjedenastkową podsterowność, nie mająca sobie równych elektronika wspomagająca kierowcę, pełna regulacja pracy amortyzatorów, skrzyni i napędu i w końcu on – nowy doładowany silnik 3.8 z dwoma turbosprężarkami o zmiennej geometrii łopatek. Sposób, w jaki „wstaje” z dowolnych obrotów na dowolnym biegu jest mistrzostwem kultury pracy i sprawia, że jazda staje się niezwykle… komfortowa. A skoro o komforcie mowa…

Pamiętam jakiś czas temu scenkę na A4 pod Dreznem. Późnym wieczorem, kiedy spieszyłem się do Polski licząc na powrót do domu przed północą, lewym pasem bezszelestnie wyprzedziło mnie 911T tracąc się momentalnie w zapadającym zmroku. Sytuacja nie byłaby warta uwagi, gdyby nie fakt, że na prędkościomierzu miałem 220 km/h, a czarne Porsche prowadziła, jak się później okazało, kobieta ze śpiącym dzieckiem w foteliku. Auto siedziało na drodze jak pociąg i połykało kilometry z łatwością Boeinga 747 a w środku panował niezmącony spokój. Wtedy zrozumiałem, po co te ogromne koła, po co aż 500 koni i 700 Nm, po co mnogość trzyliterowych systemów i dlaczego 911 Turbo jest ulubionym samochodem codziennym większości wyczynowych kierowców na świecie. Tam gdzie inne auta pracują już w pocie czoła, 911 Turbo nawet nie zaczyna się jeszcze starać.

W środku ergonomiczny po niemiecku. Kiedy po raz pierwszy do niego wsiadasz i intuicyjnie kierujesz rękę w poszukiwaniu np. przycisku otwierania szyb czy ustawiania lusterek, to on właśnie tam jest. Przyjemność sprawia skok, z jakim pracują przyciski i pokrętła, drzwi otwierają się i zamykają jak w lodówce, nie masz problemów z widocznością a ustawienie pozycji za kierownicą sprzężone jest z ustawieniami zawieszenia, pracy przepustnicy i silnika, dzięki czemu jak Daniel Morales z filmu „Taxi” za jednym kliknięciem guzika cały samochód ustawia się w tryb pełnego ataku lub przyjemnego cruisingu. Nadwozie jest niezwykle sztywne, fenomenalnie w warunkach miejskich spisuje się PASM, czyli system, który w czasie rzeczywistym dostosowuje siłę tłumienia amortyzatorów do nawierzchni. A próbowałeś kiedyś ceramiczne hamulce Porsche? Uff… Podoba mi się także to, że spokojnie przejadę przez miasto bez nadwerężania karków i uszu wszystkich przechodniów.

Od trzech lat jesteśmy świadkami pasjonującej rywalizacji – Nissan zdecydował się zbudować samochód, którego sensem istnienia jest bycie szybszym od 911 Turbo. W pewnym sensie udało się. Jak to Japończycy, pochyleni nad swoimi komputerami skonstruowali coś, co okazało się szybsze w określonych warunkach niż większość super- i hipersamochodów, kosztując ułamek ich wartości. Czy w związku z tym uważam, że GT-R jest lepszy od 911 Turbo? No cóż, z całym szacunkiem dla japońskiego supersamochodu, szympans lepiej skacze po drzewach niż człowiek, a ja mimo wszystko wolę być Homo Sapiens. Wiecie, o co mi chodzi…

Kamil / Supercar Club Poland

Powrót

Supermodel

https://supercarclub.pl/wp-content/uploads/2011/06/ferrari_supermodel1.jpg

Od zawsze fascynowała mnie włoska motoryzacja. Moim pierwszym autem była Alfa Romeo; drugim, trzecim, czwartym i piątym także. Moje największe życiowe marzenie miało konkretną nazwę – Ferrari. Zmaterializowana doskonałość, wcielenie ideału. Przez długie lata zadawałem sobie pytanie – jak to jest, jeździć Ferrari… Wyobrażałem sobie perfekcyjną maszynę, z którą można wejść w głęboką interakcję niczym ze szlachetnym zwierzęciem, telepatycznie wykonującym wszystkie polecenia. Snułem niekończące się rozważania o tym, jak idealnie musi wszystko pracować, brzmieć, dawać się obsługiwać. Z czasem stworzyłem w wyobraźni obiekt tak wyidealizowany, że nierealny.

Gdy nadszedł ten dzień i po raz pierwszy zasiadłem za kierownicą Ferrari F430, doznałem szoku – było znacznie lepiej niż sobie wyobrażałem. Ogarnęła mnie ekstaza – absolutne przeładowanie zmysłów wrażeniami. Ten wygląd, ta precyzja, siła, elegancja i przede wszystkim – ten dźwięk. W odróżnieniu od większości sportowych aut – w ogóle nie basowy, ale wysokotonowy, ostry jak szczekanie mastino neapolitano. Jedyna w swoim rodzaju czułość i szybkość reakcji na skręt i gaz. Większość skrętów pokonywana ledwie lekkim drgnięciem nadgarstków. Każdy milimetr wciśnięcia prawego pedału to kilka obrotów więcej i kilka niutonów więcej na tylnych kołach. Perfekcyjna kontrola. Gdyby nie koniec paliwa, nic nie zmusiłoby mnie do zatrzymania się. Gdy wysiadłem na stacji i raz jeszcze spojrzałem na te seksowne czerwone kształty, wiedziałem, że już nie ma odwrotu – zakochałem się.

Potem były następne razy i z każdym kolejnym coraz głębiej zatracałem się w miłości do tego auta. Byłem jak zahipnotyzowany – myślałem tylko o kolejnym spotkaniu i o tym, co będziemy razem robić. Znalazłem swój ideał. Byłem szczęśliwy.

Chciałem się dzielić tą radością z całym światem – niech każdy zobaczy, jakim jestem szczęściarzem! Z czasem jednak zacząłem obserwować dziwny symptom – wybierałem późne pory i ustronne miejsca, najlepiej byśmy byli całkiem sami. Dopiero po kilku kolejnych spotkaniach dotarło do mnie dlaczego – przebywanie z F430 w miejscach publicznych to udręka. Każdy, ale absolutnie każdy się patrzy. Gapi. Wrażenie jak z randkowania z supermodelką. Wchodzicie do knajpy i zapada niezręczna cisza; zamierają wszystkie rozmowy, część facetów wylewa sobie piwo na spodnie a kobiety nerwowo poprawiają włosy.  Wszyscy jak zahipnotyzowani gapią się na jej nogi i kilkukrotnie taksują całą figurę z dołu w górę i z góry na dół. A potem patrzą na ciebie i ich maślane oczy zaczynają się przepełniać nienawiścią – co to za frajer przyszedł z taką laską. Możesz to zlewać, ale nic nie poradzisz, nie jesteś anonimowy – przeciwnie, jesteś w centrum uwagi. Chcesz tylko zjeść kolacje i pogadać a lądujesz na portalach plotkarskich. Gdy siedzisz na ławce w parku, zamiast śpiewu ptaków słyszysz pstrykanie aparatów. Przez weekend lub dwa może to być nawet fajne, ale z czasem dochodzisz do wniosku, że nie potrafisz z tym żyć na co dzień, jeśli sam nie jesteś gwiazdą. A do tego te jej wymagania i fochy – tu nie pójdzie, tego nie zje, w to się nie ubierze. Szkoda, że nie można się z nią spotykać tylko w kilka weekendów w roku, gdy masz tę stuprocentową chęć życia na najwyższych obrotach… A na co dzień być szczęśliwym z mniej wystrzałową, ale bardziej wyczuloną na twoje potrzeby… Na szczęście z Ferrari można.

https://supercarclub.pl/wp-content/uploads/2011/06/Supermodel.jpg

Kamil / Supercar Club Poland 

Powrót

Man vs wild

Jest w nim coś pierwotnego i dzikiego

Nigdy nie byłem bardziej rozczarowany niż wtedy, gdy dowiedziałem się, że na Wigilię nie przychodzi Dzieciątko. Serio. I choć prezenty dostawałem z czasem lepsze, to satysfakcja nie była już ta sama. Nauczyło mnie to nie wierzyć w zapewnienia, których sam nie zweryfikowałem, aby zderzenie z rzeczywistością nie było tak dotkliwe.

I właśnie dokładnie tak nastawiłem się do pierwszego razu w Ferrari F430. Czego bowiem spodziewać się po czymś, co jest tylko samochodem? Pomimo entuzjastycznych recenzji i natchnionej stylistyki to ciągle suma blach, karbonu, spawów i śrubek.

Wrażenie to trwało mniej więcej do momentu, kiedy pierwszy raz uruchomiłem silnik. Wróć… Kiedy go obudziłem. Wstał bardzo poddenerwowany, wydając ryk szturchniętego ostrym kijem afrykańskiego kota. Z początku zdezorientowany, zatrząsł się cały i wypluł przez wydech kropelki niedopalonej benzyny. W geście protestu wydał z siebie zapach etyliny przemieszany ze spalinami. Coś, przy czym ekolog traci oddech i umiera w konwulsjach. Jest w nim coś tak pierwotnego i dzikiego, że spokojnie widziałbym go w następnym sezonie „Man vs wild” Beara Gryllsa.

Jak przystało na Włocha, nie jest w niczym stały – potrafi falować na obrotach, zgrzytnąć dyfrem, zablokować na moment mechanizm zmiany zamykania dachu lub bez powodu wyświetlić błąd na desce rozdzielczej, by po chwili go zgasić. Nie jest „tylko maszyną” jak 911 czy GT-R, nie jest nieomylny i zawsze bezwzględnie skuteczny – jest nieprzewidywalny, porywczy, zaskakujący i bardzo, ale to bardzo lubi zwracać na siebie uwagę. Jest taki… zwierzęcy.

Ale nic, absolutnie nic, co wiąże się z F430, nie jest tak porywające i zapadające w pamięci jak dźwięk wydobywający się z czterech końcówek układu wydechowego. Jeździłem wieloma supersamochodami, ale czegoś tak przeszywającego – donośnego i melodycznego zarazem – nie słyszałem nigdy. To dźwięk furii modulowany przez zmienne fazy rozrządu fantastycznego 4.3 V8, z którego inżynierowie z Maranello wycisnęli 114 KM z litra. Gdy wciskasz gaz w podłogę, wszystko dookoła przestaje się liczyć; powyżej 5 tysięcy obrotów słyszą cię nawet pensjonariusze zakładu dla głuchoniemych na drugim końcu miasta. Posłuchaj uważnie, a raczej – wczuj się w to, a usłyszysz pasję konstruktorów, ponad 60-letnią tradycję marki i jej wyścigowy rodowód najczystszej krwi. Uwielbiam to uczucie, kiedy mózg montuje odczucia kinetyczne błędnika z efektami dźwiękowymi, kiedy przyrost momentu obrotowego o każde 10 Nm odczuwasz wraz z wkręcaniem się silnika na coraz wyższe obroty, a całości towarzyszy ten mechaniczny akompaniament. To chwile, które nadają życiu smaku, a wykastrowany przez pseudoekologów świat motoryzacji na nowo nabiera rumieńców.

Wiecie co? Chyba wiem z czym mi się to kojarzy…

Tomek / Klubowicz Supercar Club Poland

Powrót

Tyson w garniturze

To nie dystyngowane coupe – to ucywilizowana maszyna wyścigowa

Nissan GT-R wywrócił do góry nogami świat supersamochodów. Pojawił się z nikąd (konstruowany od zera) i rzucił wyzwanie, że będzie szybszy niż 911 Turbo, kosztując o połowę mniej. Dotrzymał słowa – w rękach Toshio Suzuki, fabrycznego kierowcy Nissana – pokonał w 2009 r. Nurburgring w 7:26 i w rok później, w poliftingowej 530-konnej wersji, w 7:24. To był nokaut. GT-R zmiażdżył konkurencję, pokonał nie tylko 911 Turbo (7:40), ale także liczne hypersamochody – m.in. Koenigsegg CCR (7:34), Pagani Zonda F (7:33) czy Porsche Carrera GT (7:32). Pojawiały się liczne spekulacje podważające te wyniki – że GT-R jechał na nieseryjnych oponach, że nie był seryjny itp. Jakkolwiek było, jedno stało się jasne – Japończycy skonstruowali potwora. Marzeniem petrolheadów na całym świecie stało się sprawdzenie, jak jeździ ta niesamowita maszyna.

Jak więc jeździ?

Trudno to opisać, tego trzeba doznać. Jak żaden inny samochód GT-R potrafi naginać fizykę i zakrzywiać czasoprzestrzeń. To wrażenie znają tylko kierowcy Lancerów Evo – samochód nie ma prawa tego zrobić, ale to robi. Skomputeryzowany układ napędu na wszystkie koła wszędzie znajduje przyczepność tylko sobie (a raczej japońskim inżynierom) znanymi sposobami. Zawsze i wszędzie ma nadmiar mocy i doładowanego momentu – katapultuje się z zakrętów z siłą porównywalną z uderzeniem w tył przez rozpędzonego TIRa. Pełny gaz nawet na trzecim biegu daje wiele do myślenia komputerom odpowiedzialnym za trakcję. Dwusprzęgłowa skrzynia zmienia biegi tak szybko, że nawet na mgnienie oka nie przerywa przyspieszania. Jazda z pełnymi osiągami jest niemal fizycznie bolesna – przeciążenia zbliżają się do granic tolerancji organizmu. Reakcje na skręt są tak szybkie, że GT-R nie może być wyposażony w aktywne doświetlanie zakrętów – żaden system nie nadąża za jego zmianami kierunku. Jeździe towarzyszy całe spektrum doznań rodem z samochodu wyczynowego – huczące dyfry, przeskakujące szpery, stukająca skrzynia, wibrujący wał, odgłosy uderzających o podwozie kamyków, jakby był pozbawiony wygłuszenia. To nie jest dystyngowane coupe – to ucywilizowana maszyna wyścigowa.

W prowadzeniu wymaga twardej ręki niczym bulterier – jeśli pozwolisz mu na zbyt wiele, wymknie się z pod kontroli i zacznie gryźć. Trzeba być stanowczym i konsekwentnym – jeśli nie jesteś pewien swego, nie żądaj tego, czego możesz żałować. On da sobie rade, ale czy Ty dasz…

Na pierwszy rzut oka można nie dostrzec jego charakteru – wygląda całkiem elegancko. Może jest nieco większy i trochę bardziej kanciaty niż pozostałe auta, ale nie zdradza agresji. Czyżby? Popatrz dokładniej. Te wszystkie przetłoczenia, spoilery, wloty i wyloty, 20-calowe koła. Jest jak Mike Tyson w garniturze – pozornie elegancik. Ale gdy zaczniesz się przyglądać, zobaczysz supły twardych jak skała mięśni pod szlachetnym materiałem, zdeformowany nos, odgryziony kawałek małżowiny, wychodzący spod kołnierzyka tatuaż. Sękate dłonie zdradzają tysiące godzin z ciężarami a liczne blizny setki bójek. Gdy spotkasz jego spojrzenie – dziki wzrok drapieżcy – oblejesz się zimnym potem. Jeśli go sprowokujesz, ostatnią rzeczą, jaką zapamiętasz, będzie błysk złotych zębów – zanim Cię znokautuję pierwszym ciosem, uśmiechnie się. Agresja to jego natura. Nie zmieni tego garnitur od Armaniego.

Jeśli go sprowokujesz, ostatnią rzeczą, jaką zapamiętasz, będzie błysk złotych zębów

Kamil / Supercar Club Poland

Powrót

Jednym słowem

Największa przyjemność płynie z poznawania tych odmiennych charakterów.

Największa przyjemność płynie z poznawania tych odmiennych charakterów.

 

Mimo że podobne w ogólnych założeniach – coupe z mocnym silnikiem – każde z klubowych aut ma niepowtarzalny charakter. Patrząc na dane techniczne można odnieść wrażenie, że różnią je niuanse – każde ma ponad 400 koni, mniej niż 4,5 sek. do setki i napęd na tył lub wszystkie koła. Dla laika wszystkie są podobne – bardzo szybkie, bardzo drogie i bardzo emocjonujące. Koneserowi każde odkrywa diametralnie inne oblicze. Gdybym miał opisać je jednym słowem…

Ferrari F430 – onieśmielające

W motoryzacyjnym świecie Ferrari jest bogiem. Niepotrzebne żadne wyjaśnienia – padnij na kolana i adoruj. Zachwyca absolutnym pięknem i jedyną w swoim rodzaju harmonią subtelności i agresji.

Lamborghini Gallardo – ostentacyjne

Patrz na mnie! Jestem gwiazdą każdej imprezy! We wszystkim jestem naj i krzyczę o tym, bo sprawia mi to przyjemność. Ekstrawertyk do sześcianu. A przy tym genialna maszyna, bez słów wyjaśniająca po co robi się supersamochody.

Nissan GT-R – brutalny

Potwornie skuteczny, bezkompromisowy, twardy jak skała. Niczym Mike Tyson w latach świetności – samym wyglądem wygrywa zanim wejdzie do ringu. Przeciwnik nie ma szans. Żaden. Żadnych.

Audi R8 – uniwersalne

Gdy ludzie mnie pytają, jaki supersamochód jest najlepszy na co dzień, odpowiadam bez namysłu – R8. Genialnie ergonomiczny, zaskakująco komfortowy i praktyczny. Niemieckie Gallardo. I wygląda jak milion dolców.

Porsche 911 Turbo – doskonałe

Każdy supersamochód ma najmocniejsze punkty i jakąś achillesową piętę. 911 Turbo składa się z samych najmocniejszych punktów. Jak wzorzec metra w Sevres – definiuje supersamochód. Idealny pod każdym względem.

Chevrolet Corvette – wyluzowany

Wszystko robi bez spinki i wysiłku, żując gumę niczym rodowity Amerykanin. Cieszy się życiem, podchodzi do siebie z dystansem. Take it easy, man…

Największa przyjemność płynie z poznawania tych odmiennych charakterów. Każde z tych aut jest fascynujące samo w sobie. Ale dopiero wszystkie razem, próbowane jedno po drugim, pokazują, jak fascynująca jest motoryzacja i jak wiele smaczków potrafi w sobie kryć.

Kamil / Supercar Club Poland

Powrót

Lista postów