Na Korsyce nie wygrywają szybcy kierowcy, tylko dobrze zgrane zespoły – słowa Hołka potwierdziły się już na pierwszych kilometrach Tour de Corse, ponoć najtrudniejszego rajdu asfaltowego świata. Początku mojej małej wielkiej przygody z Rajdowymi Mistrzostwami Europy.
Wszystko zaczęło się od członkostwa w Supercar Club i rozmowy z Hołkiem. Stary, musisz spróbować, to przygoda życia – zachęcał człowiek, który w 1997 roku stanął na szczycie rajdowej Europy. Z takim nauczycielem brakowało mi już tylko kompetentnego zespołu i konkurencyjnej maszyny, co wkrótce ziściło się w osobach chłopaków z 2Brally, pilota Szymona Gospodarczyka i Renault Clio Sport R3 z fabrycznej stajni. Jak zaczynać to z wysokiego C, a nawet K – decyzja została podjęta, szlaki Mistrzostw Europy przecieramy na Korsyce. Wcześniej treningowo postanowiliśmy pojechać Rajd Eger na Węgrzech.
Wtorek – Środa (14-15 maja): zapoznanie z trasą
W trakcie którego okazało się, że to trasy na Węgrzech były bardziej równe niż te na Korsyce! W dwa dni przejechaliśmy z Szymonem całą wyspę, robiąc ok. 1 000 km i opisując dwukrotnie odcinki. Hołek wielokrotnie zwracał uwagę, jak ważny jest tu opis i jego dyktowanie. Wręcz kluczowy, bo nie sposób zapamiętać tak wielu zakrętów, przechodzących w takim tempie jeden w drugi, raz zaciskając się, innym razem otwierając, usianych na każdym kroku pułapkami. Nawet miejscowi mają z nimi problem.
Największe zaskoczenie z opisu? To że większość zakrętów jest niewidocznych, czyli opis i jego dyktowanie muszą być perfekcyjne zgrane, aby kierowca mógł jechać szybko na ślepo i nie skończyć w jednej z kilkusetmetrowych przepaści, z których samochodów już się tutaj nie wyciąga. Odcinki bardzo długie, wąskie i zdradliwe, o czym wiedzieliśmy przed rajdem. Tylko dwa poniżej 20 km, większość ok. 23 – 28 km. Niewiarygodnie kręte, wystarczy spojrzeć na statystykę: 10 000 zakrętów wplecionych w 250 km odcinków specjalnych, co daje 4 zakręty na każde 100 m…
Czwartek (16 maja): testy przed rajdem
Czyli pierwsze kilometry przejechane szybko, po których wprowadziliśmy korekty w ustawieniach zawieszenia. Zaskakująco odcinki są tu dosyć wyboiste i miejscami brudne, dobre czucie drogi jest więc kluczowe. Nawet dobrze, bo lata spędzone w rallycrossie przyzwyczaiły mnie do takich warunków, gdzie przyczepności trzeba szukać, a nie ufać w 100 procentach oponom.
Później zakulisowe pogawędki i pamiątkowe zdjęcie z wszystkimi zawodnikami. Brian Bouffier i Robert Kubica utwierdzają nas w przekonaniu, że jest to najtrudniejszy asfaltowy rajd świata. Takie słowa z ust faworytów otwierają nam oczy – zabawa się skończyła, jutro rano zaczyna się walka z drogą, rywalami i, przede wszystkim, sobą samym.
Piątek (17 maja): start
7:15 wyjeżdżamy z parku, ale dopiero ok. 10 trafiamy na odcinek. Prognozy pogody mówią o słońcu i czystym niebie, ale nad nami ulewa. Rozpoczyna się więc ruletka z doborem opon – ryzykować „sliki” czy „deszcze”… Ostatecznie zakładamy 4 opony na deszcz.
Na przekór losu wychodzi słońce, asfalt wysycha i w połowie odcinka nie mamy już opon z przodu. Droga do mety to przyspieszony kurs przetrwania, szukanie kompromisu między szybkością a oszczędnością opon.
Kolejny odcinek jedziemy już na slikach, co znowu okazuje się nietrafionym wyborem – tym razem bardzo wilgotno i brudno. W tym gąszczu zakrętów trudno skupić się na opisie, kiedy głównym problemem jest trafić w drogę. W efekcie dojeżdżając do serwisu jesteśmy mocno rozczarowani, ale co ważniejsze bezstratni i wciąż w rywalizacji.
Do końca dnia, oprócz słońca, uśmiecha się do nas także los, dzięki czemu uzyskujemy przewagę pół minuty nad najbliższym przeciwnikiem i kończymy dzień na piątym miejscu w klasie piątej.
Sobota (18 maja): zaufanie
Kolejny dzień to szkoła życia. Przyjmujemy założenie, że jedziemy własnym tempem, ale nie zachowawczo – za radą Hołka powoli obcinamy margines ryzyka wraz z rosnącą pewnością na drodze. Mamy do nadgonienia minutę do czwartego miejsca.
Po pierwszej próbie odrabiamy 32 sekundy do Punto s1600 z włoską załogą na pokładzie. Kolejne odcinki to ponowna walka z przedwcześnie kończącymi się oponami, dlatego przed strefą serwisową tracimy 2 sekundy do Punto. Co ważniejsze, mam coraz lepsze czucie samochodu i notatek Szymona, mogę bardziej skupić się szukaniu czasu, a w tym rajdzie ma to niebagatelne znaczenie.
W serwisie konsultacja z zespołem i domem – córka namawia, żeby gonić i być na podium. Nie mam chyba wyboru :). Hołek studzi zapały i naciska, że meta jest najważniejsza. Trzeba niebywałego doświadczenia, aby w takich chwilach zachować rozsądek. Konsultacja z Mentorem dodaje nam pewności i po strefie serwisowej, już jako jedyni Polacy na trasie, stajemy w pełnej gotowości.
Kolejny odcinek to nasz najlepszy OS w rajdzie, świetne wyczucie auta i drogi, zakręty trafiane w dziesiątkę, płynny tor jazdy i perfekcyjna robota Szymona. Na mecie odrabiamy 22 sekundy do Punto. Renault Clio R3 z lokalnym kierowcą wypada i jesteśmy na trzecim miejscu, do drugiego tracąc mniej niż 6 sekund.
Ostatni odcinek upływa jak marzenie, czuję jak z każdą chwilą nabieram ochoty do przyspieszenia już wypracowanego tempa. Rosnąca pewność z jednej strony cieszy, ale z drugiej pojawia się obawa – czy już nie za szybko. W pewnym momencie pokładam zbyt duże zaufanie w opis – zakręt 3+ okazuje się być 2…
Na tym rajdzie nie ma miejsca na korekty i ratowania. Łapię za ręczny, aby ochronić przed zbliżającym się murkiem kluczowe przednie koła. Po uderzeniu w lusterku widzimy koło stojące w poprzek auta. Do mety już tylko 14 km, po dwóch kolejnych nie mamy opony – jedziemy na trzech kołach i feldze. Za metą rajdu szybko sprawdzamy stan samochodu. Nie jest źle, zawieszenie całe, dodatkowo udało się założyć koło zapasowe.
Mamy trzecie miejsce!
Przewaga nad kolejnym zawodnikiem była tak duża, że wiedzieliśmy, że jeśli dojedziemy do serwisu, to puchar z Tour de Corse jest nasz. Udało się. Na uroczystej imprezie zakończenia rajdu w Ajaccio bardzo dużo Polaków, wspaniała atmosfera pomimo ulewy.
Jak po trudnym egzaminie ogarnia nas niezwykle przyjemnie uczucie schodzącego napięcia i satysfakcji z dobrze wykonanej roboty. Spisał się zespół techniczny, Szymon na prawym fotelu i moja rodzina, która do ostatniego metra przed metą trzymała kciuki. Wszystko to nie miałoby miejsca, gdyby nie wierni sponsorzy i Hołek, którego doświadczenie było niebagatelną komponentą naszego sukcesu. Szczere podziękowania dla wszystkich i do zobaczenia na trasach GEKO Ypres Rally w Belgii między 27 a 29 czerwca.
Łukasz Kabaciński / Supercar Club Poland